środa, 30 grudnia 2015

7. Now it's time for me to move on.


Wdech. Wydech.
Wzrok błądził po zbyt jasnym pomieszczeniu, tylko na krótkie chwile rejestrując ruchy otaczających ją ludzi. Była marionetką w rękach stylistów i wyjątkowo jej to nie przeszkadzało: bez zbędnych słów pozwoliła na zrobienie mocniejszego makijażu, zaplecenie włosów w klasycznego koka, zapięcie zamka czerwonej sukienki. Drgnęła niespokojnie, gdy miękki materiał dotknął jej ciała, uświadomiwszy sobie, że dokładnie tak samo ubrana była podczas pierwszego spotkania z Luigi'm. Pierwszego od rozstania, pierwszego w Perugii, pierwszego… innego.
Wdech. Wydech.
To nie był dobry moment, by znów o tym myśleć. Przerażenie wypełniało każdy najmniejszy nerw jej ciała, przed oczami tańczyły białe plamki, w uszach coś irytująco brzęczało, a na wargach czuła metaliczny smak krwi. Przesunęła końcówką języka po zranionym policzku i skrzywiła się ze złości. Źle się z nią działo. Pozwoliła emocjom zawładnąć nią i zaczynała zbierać żniwo.
Wdech. Wydech.
Chciała położyć się na ziemi i uspokoić nerwy. To był jej ulubiony sposób na radzenie sobie ze zdenerwowaniem, kiedy coś przerastało ją tak, jak premiera. Przez taniec musiała jednak wypracować inny system, dlatego uwolniwszy się od wszystkich stylistek, makijażystek i fryzjerek, znalazła ustawioną w kącie ławkę i usiadła na niej. Wyciągnęła nogi przed siebie i zamknęła oczy, próbując nie myśleć o niczym. Pierwsze kilka sekund były sukcesem, ale potem zaczęła rejestrować coraz bardziej szczegółowe dźwięki: stukot podeszew o podłogę, szelest materiału, stukanie palcami o blat stołu, pociągnięcie nosem, ciche rozmowy z przeciwległego końca sali. Gwałtownie uniosła powieki.
Wdech. Wydech.
Każdy czegoś od niej chciał. Przytakiwała, uśmiechała się i udawała, że wszystko idzie zgodnie z planem. Figa z makiem. Sypało się niczym domek z kart, sypało się niczym jenga, z której usunięto zły klocek. Ona się sypała. Czuła ten dzień aż za bardzo i to mogło zgubić zarówno ją, jak i cały teatr. Wmawiała sobie, że to nie ma nic wspólnego z Randazzo, ale prawda była taka, że wszystko miało z nim związek. Od czterech lat każdą jej decyzję poprzedzała myśl o siatkarzu i nawet przez ten rok, kiedy starała się wyrzucić go ze swojego życia na dobre, przyłapywała się na zastanawianiu, co by jej doradził. Nienawidziła tego. Nienawidziła jego, siebie, każdego, kto jej o nich przypominał. Nienawidziła tańca. W pewnym momencie zapomniała o tym, co najważniejsze i stał się obowiązkiem, jedynym znanym jej sposobem na życie. Przestała czerpać radość, nie sprawiał jej satysfakcji i trzymała ją przy nim obietnica złożona mamie. Będzie najlepsza. Bez względu na konsekwencje.
Wdech. Wydech.
Zerknęła na wyświetlacz telefonu i westchnęła, zauważywszy dwa nieodebrane połączenia i trzy nowe wiadomości. Wszystkie od Gii. „Przepraszam, Mimi”. „Trzymam za ciebie kciuki”. „Kocham cię, siostrzyczko”. Powinna darować siostrze. Przytulić ją, powiedzieć, że już się nie gniewa i zapomnieć. Potrafiła zrozumieć, dlaczego Gianna napisała do Luigi'ego tego nieszczęsnego sms-a i doceniała jej troskę, ale cholernie bolał jej brak solidarności, bo nie była jeszcze gotowa na ponowne spotkanie z nim i zapomnienie. Wybaczyła już dawno. Chyba wciąż go kochała.
Wdech. Wydech.
- Za pięć minut zaczynamy, Maura. Przygotuj się – powiedział Cesare, pojawiając się obok niej nie-wiadomo-skąd i nie-wiadomo-kiedy i równie prędko odszedł w nieznanym jej kierunku.
Wstała z krzesła, poprawiła rękawy sukienki, podskoczyła kilkukrotnie w miejscu, poklepała się po policzkach, pobudzając krążenie i powoli wypuściła powietrze z płuc. To nie czas na ucieczkę. Na widowni siedziało kilkaset osób oczekujących na jej występ, siostra, która pokładała w niej ogromne nadzieje i mama, mama, która była motorem napędowym odkąd Maura postanowiła wrócić do tańca. Podeszła na wskazane miejsce za kulisami i uśmiechnęła się nerwowo do stojącego po przeciwnej stronie sceny Diego.
Wdech. Wydech.
Kurtyna w górę. Przedstawienie czas zacząć.

*

Luigi czekał pod wejściem i kiedy Maura wyszła z treningu, mocno ją przytulił, nie bacząc na obijające się o nich dwie ciężkie torby.
- Stęskniłeś się? - zażartowała, odwzajemniając uścisk. Nigdzie nie było jej tak dobrze jak w jego ramionach.
- Odrobinkę – przyznał z uśmiechem. Złożywszy krótki pocałunek na czubku jej głowy, puścił ją i ruszyli chodnikiem wzdłuż drogi.
Na początku milczeli i to w ich relacji lubiła najbardziej. Nigdy nie bała się ciszy pomiędzy nimi, bo nie czuła się przez nią niezręcznie. Niejednokrotnie odnosiła wrażenie, że daje im ona więcej niż krótka wymiana zdań po nużącym dniu i ciężkich treningach. A tego dnia zdecydowanie nie miała ochoty na rozmowę – nic nie szło po jej myśli i gdyby tylko było to możliwe, to osiemnastego maja wykreśliłaby z kalendarza i wyrzuciła z głowy. Z całej siły kopnęła leżący na jej drodze kamień. Ze zmarszczonym czołem obserwowała jak poszybował nisko nad chodnikiem, by na koniec z hukiem uderzyć w metalowy kosz na śmieci. Skrzywiła się jeszcze bardziej.
Kiedy weszli do parku, usiadła na pierwszej wolnej ławce i schowała twarz w dłoniach. Odetchnęła kilka razy głęboko i w końcu się wyprostowała, nieco bardziej spokojna niż przed kilkoma minutami.
- Co robisz, kiedy jesteś zdenerwowana? - zapytał nagle Luigi, usiadłszy na miejscu obok niej.
Przyglądał się jej kątem oka – najpierw jak milczała, a potem jak się lekko uśmiechnęła. Odszukał w głowie wszystkie rodzaje jej uśmiechów i szybko uświadomił sobie, że ten – ukazujący lekką ironię – musiał oznaczać, że Maura miała pełno sprawdzonych sposobów na ten stan.
- Są różne rodzaje zdenerwowana – zaczęła niezwykle filozoficznie, wzruszając ramionami. Randazzo mimowolnie wygiął usta w wyrazie rozbawienia. - Każdy wywołany jest innym czynnikiem. Gdy denerwuję mnie moje własne zachowania, najczęściej zaciskam pięści, krzyczę lub skaczę. Robię wtedy wszystko, by nie musieć wyładowywać swych emocji na innych.
Chłopak spoważniał, domyśliwszy się, że to dopiero początek.
- Kiedy zaś czuję, że coś mnie przerasta, gdy nie mogę czegoś zrobić, wtedy kładę się na podłodze i wpatruję w sufit, jak gdyby na tym białym tle zawarta była jakaś odpowiedź lub przynajmniej rada. Jeszcze czasami… Czasami, gdy denerwują mnie ludzie albo gdy czuję bezsilność… To są najgorsze momenty, bo wtedy nie potrafię zrobić nic oprócz bezsensownego szlochu. Po płaczu najczęściej kładę się i znów wpatruję w sufit. Przerasta mnie wtedy moja bezsilność.
Mówiąc to, wciąż nie odrywała wzroku od drzew, które kołysząc się w rytm wiatru, przypominały zmienne chorągiewki obrazujące ludzkie uczucia. Luigi również zaczął się w nie wpatrywać, lecz kątem oka dostrzegł, jak Maura rękawem swojej bawełnianej koszulki otarła łzy. To było piękne. Zdał sobie sprawę, że nikt dotąd przy nim nie płakał i nigdy wcześniej nie widział tylu emocji na ludzkiej twarzy. Uśmiechnął się lekko i chwycił dziewczynę za rękę, sądząc, że to pomoże mu dogłębnie poznać jej uczucia. Odwzajemniła uśmiech, jednak siatkarz nie mógł zauważyć, że drugą rękę wciąż miała zaciśniętą w pięść.

*

Nie pozwoliła, by scena, która zawsze wydawała się być domem, miejscem, gdzie mimo wszystko czuła się bezpiecznie i komfortowo, miejscem, którego nie zamieniłaby na nic innego, naraz stała się polem przegranych bitew. Walczyła od pierwszego aktu, czując wsparcie całej obsady. Nie pozwoliła myślom krążyć wokół spraw zupełnie nie związanych z tańcem. I dzięki temu akt drugi nie skończył się fiaskiem.
Ale to już była przeszłość. Nawet akt trzeci odszedł w niepamięć. Został już tylko ostatni fragment.
Wytrwała w pozie, dopóki nie ucichły owacje. Oddychała głęboko, czując pieczenie w płucach i niewyobrażalny ból w nogach. Miała ochotę siąść na podłodze i rozpłakać się, jednak wystarczyło krótkie spojrzenie na rozstawionych po całej scenie tancerzy, by odsunąć wszystkie myśli. Nie analizowała. Czuła. Delikatne przesunięcia smyczka po strunach skrzypiec, mocniejsze brzmienia wiolonczeli i metaliczny dźwięk perkusji. I przede wszystkim fortepian, który w tej finalnej scenie miał ją poprowadzić ku chwale bądź potępieniu.
Rozpoczęła od kroku nożycowego, powoli unosząc ramiona ponad głowę i opuszczając je. Zatrzymała się na jednej nodze, z drugą ustawioną poziomo do parkietu i uśmiechnęła się do siedzącej w pierwszym rzędzie Gianny. Przeszła przez plié do pas de bourrée, a potem popłynęła wraz z muzyką. Każdy akcent, każda zmiana figury, wszystko było wytańczone w punkt i dzięki temu uśmiech na jej twarzy przestał być wyćwiczonym grymasem. Cieszyła się tą krótką chwilą, kiedy oczy wszystkich osób zgromadzonych w teatrze – zaczynając od widzów a kończąc na tancerzach – skupione były na niej. Miała nadzieję, że mama również na nią patrzyła i była dumna z tego, co udało się osiągnąć jej córce.
Po raz pierwszy nie bała się sekwencji piruetów. Płynnie zmieniała pozycję, raz obracając się z piętami ściśle do siebie przylegającymi, innym razem ze stopą schowaną za kolanem drugiej nogi i zakończyła „Taniec cukrowej wróżki” wdzięcznym ukłonem.
To był jej wieczór.
Zrobiła to, co kazało jej ciało i umysł. Wstała, uniosła głowę i łzy się nie pojawiły, bo płaczą tylko bezsilni. Jej siła drzemała w jej umyśle, poranionych stopach i przemęczonych dłoniach. Budziła się powoli i zakiełkowała w jej złamanym sercu. W końcu zwyciężyła z samą sobą, bo odnalazła w sobie wiarę, nadzieję i oddanie. I dzięki temu lśniła niczym diament, posyłając uśmiechy oklaskującej ją publiczności i dyskretnym uściskiem dłoni dziękując pozostałym tancerzom, a przede wszystkim Diego za to, że pomógł jej dotrwać do tych końcowych taktów.
I tylko to złamane serce podpowiadało, że kogoś mu brakowało.

*

Pospiesznie wsiadła do taksówki, uciekając przed fleszem aparatów i podała kierowcy adres. Mimowolnie zaczęła bawić się telefonem i dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że wpatruje się w rząd cyfr składających się na numer Luigi'ego. Nie myśląc wiele, nacisnęła zieloną słuchawkę, przyłożyła telefon do ucha i zaczęła odliczać miarowe pikanie. Czuła, jak w gardle rośnie kluska strachu. To by nawet nie było takie dziwne, gdyby nie odebrał. Poprzedniego wieczora dostał od niej w twarz – na pewno miał już dosyć. Nagle pikanie ustało i w telefonie rozległ się delikatny szum, przypominający czyjeś oddychanie. Nikt się jednak nie odezwał. Szybko sprawdziła, czy połączenie nie zostało przypadkiem przerwane, ale gnające naprzód sekundy odliczały już czas rozmowy.
- Przepraszam – powiedziała wreszcie, przyciskając telefon do ucha. – Przepraszam cię za wczoraj.
Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. Oparła głowę o porysowaną szybę i zamknęła ze znużeniem oczy. Z niechęcią myślała o tym, że zaledwie dziesięć minut dzieliło ją od momentu, w którym będzie musiała opuścić tramwaj.
- Nie musisz ze mną rozmawiać – odezwała się znowu, żeby przerwać to nieznośne milczenie i zacisnęła mocniej oczy. - Po prostu się rozłącz.
W słuchawce znowu zapanowała cisza.
- Nie chcę rozłączać się pierwsza – podjęła znowu – już wystarczająco dużo ostatnio spieprzyłam. – Zero odzewu. – Jeśli jednak chcesz mnie potraktować milczeniem, to pamiętaj proszę, że moje fundusze na telefon są bardzo ograniczone.
- Za środę też przepraszasz? – zapytał nagle.
Wzdrygnęła się na dźwięk jego głosu, po czym zmarszczyła brwi.
- Ty weź się nie rozpędzaj, co?
Wydawało jej się, że Randazzo parsknął śmiechem, ale nie była pewna, bo zaraz potem odparował:
- To ty zaczęłaś.
- Co zaczęłam?
- Szaleć – powiedział, jakby to było co najmniej oczywiste.
- To nie jest szaleństwo – zaperzyła się. – Chciałam cię po prostu przeprosić za to, że dałam ci w twarz. To było niepotrzebne.
- Ah! – westchnął. – A myślałem, że to za „rozkapryszonego dupka” i „cholernego siatkarzyka”.
Jej policzki pokryły się ciemnym rumieńcem:
- Kobiety bywają kapryśne. Wtedy byłam.
- Już nie jesteś?
- Jestem. Inaczej bym nie dzwoniła.
- Czyli mam nie brać twoich przeprosin na poważnie?
Szarpnęło nią gwałtownie, gdy nagle światło zmieniło się na czerwone i taksówkarz musiał mocno wcisnąć hamulec.
- Dlaczego? – zapytała niecierpliwie, przygotowując odpowiednią kwotę, by zapłacić za przejazd.
- Bo dupki i siatkarzyki, i twoje przeprosiny mają dokładnie to samo źródło.
- Niby jakie?
- Hormony.
- Wiesz co - zaczęła poirytowana. Podała pieniądze kierowcy i bez pożegnania wyskoczyła z taksówki na chodnik. – Wkurzasz mnie. Zamiast przyjąć te przeprosiny jak człowiek, wdajesz się niepotrzebnie w jakieś psychoanalizy.
- Po prostu nie wiem, czy jutro będziesz tego samego zdania.
- Aż tak zmienna nie jestem.
- Jedziesz już do domu? – zapytał nagle.
- A co to ma do rzeczy? – odpowiedziała zaskoczona, kierując swoje kroki w stronę swojej kamienicy.
W momencie, kiedy skręciła w niedużą uliczkę, nagle stanęła jak wryta. Stał z telefonem przy uchu, opierając się łokciami o swój samochód.
- Cześć – powiedział do słuchawki, patrząc w jej stronę.
Przez chwilę nie wiedziała, jak ma się zachować, więc po prostu stała na środku chodnika z telefonem wciąż mocno przyciśniętym do ucha, torbą ciążącą na ramieniu i kilkoma bukietami kwiatów w drugiej dłoni. Dopiero podmuch chłodnego nocnego wiatru, który przypomniał jej, że trzęsie się z zimna jak osika, zmusił ją do zrobienia tych kilku kroków, jakie dzieliły ją od samochodu. Stanęła po jego drugiej stronie i wykrzywiła usta, w czymś co pewnie miało przypominać uśmiech.
- Teraz możesz się już rozłączyć – powiedział do słuchawki, ale widząc jak Maura stoi naprzeciwko niego, wciąż przyciskając telefon do ucha, dodał: - Chcesz mi dać w twarz? – Spojrzała na niego zaskoczona i otworzyła usta, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. – Bo w sumie jeśli chcesz, to się nie krępuj. To już nawet przestało być takie niezwykłe.
Chciała powiedzieć tyle rzeczy, że w rezultacie nie powiedziała nic. Po prostu wpatrywała się w niego nienaturalnie rozszerzonymi oczami, zupełnie jakby widziała go pierwszy raz w życiu. Chrząknął.
- Podobno masz ograniczone fundusze na telefon – przypomniał, wskazując na komórkę, którą ściskała kurczowo w pobielałych z zimna palcach. – Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, to mogę rozłączyć się pierwszy.
Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, powoli opuścił telefon i schował go do kieszeni spodni. Zamrugała gwałtownie, po czym również opuściła rękę. Czuła się głupio i niezręcznie, i nie miała pojęcia dlaczego. Słowa po prostu uwięzły jej w gardle i żadne nie chciało wydostać się na zewnątrz. Żadne nie chciało konfrontacji ze słowami strony przeciwnej.
- Byłaś zjawiskowa – przyznał.
Spojrzała na niego zaskoczona, unosząc obie brwi do góry. Przez chwilę stali tak w milczeniu, mierząc się spojrzeniami po dwóch stronach samochodu. Pochylił się mocniej nad jego dachem, a usta zadrgały mu w delikatnym uśmiechu.
- Byłeś?
- Nie mogłem opuścić twojej premiery. Niezależnie, jak się rozstaliśmy, wciąż jesteś dla mnie ważna.
- Skąd…?
Nie dał jej dokończyć.
- Gia mi pomogła.
Postawiła torbę na ziemi i odłożywszy bukiety na dach samochodu, oparła o niego również łokcie, idąc przykładem Luigi'ego. I choć przyszło jej to z widocznym trudem, wywróciła oczami.
- Mogłam się domyślić…
- Ty weź nie podskakuj, krasnalu, bo i tak nie doskoczysz.
Przygryzła dolną wargę, usiłując powstrzymać wybuch śmiechu, ale jedno spojrzenie w jego stronę i absurdalnie triumfująca mina mająca świadczyć o zadowoleniu z ciętej riposty, sprawiły, że całkiem straciła nad sobą kontrolę. Oparła czoło o brudny samochód, pozwalając swoim ramionom rzucić się w dziki taniec śmiechu.
Zarechotał, widząc jak jej twarz unosi się z powrotem nad krawędzią dachu umorusana kurzem i wykrzywiona głupawym uśmiechem. Położył swoje dłonie na jej rękach i spojrzał ze zdecydowaniem w oczy. Momentalnie znieruchomiała, czując jak sztywnieją jej wszystkie mięśnie twarzy. W powietrzu znowu zawisło milczenie.
- Chcesz wstąpić… na kawę? – wydukała wreszcie, bojąc się odwrócić od niego swój wzrok.
Potrząsnął przecząco głową.
- Późno już. Z rana mam trening.
- To dobrze. Bo wiesz…
- …kawy i tak nie masz – dokończył za nią i uśmiechnął się szeroko.
- Kurczę. Wiesz. - Również wygięła usta w szczerym uśmiechu, po czym dodała: - Ale wpadnij kiedyś. Między treningami. Meczami. Medalami. Niepotrzebne skreśl.
- Medale, na przykład?
Wzruszyła ramionami.
- Tego nie powiedziałam. Po prostu wpadnij.
Wyciągnął przed siebie rękę i wytarł z jej czoła czarną smugę. Miała wrażenie, że wiązka jakiejś naelektryzowanej energii przebiegła jej wzdłuż kręgosłupa, po czym rozlała się po całym ciele. Z trudem powstrzymała się przed odwróceniem od Luigi'ego swojego spojrzenia. Patrzyli tak na siebie jeszcze kilka minut, by potem rozstać się, podając sobie ręce na zgodę.
Zacisnęła usta, wspinając się po schodach na pierwsze piętro. Było jej trochę smutno, trochę przykro. Bo chociaż ten silny uścisk dłoni był krokiem naprzód w ich wzajemnych relacjach, nagle wydał jej się nadzwyczaj formalny. Pozbawiony jakichkolwiek emocji. Suchy i bez wyrazu. Być może po prostu chciała więcej. Tak, to odpowiednie słowo. Chciała. Chciała, chciała, chciała. Pytanie tylko, czy Luigi też wciąż chciał.


Minęło trochę czasu, odkąd opublikowałam szósty rozdział i zdążyłam zatęsknić za tą chorą dwójką. Nie obiecuję, że od teraz znów rozdziały będę publikować co miesiąc, bo wszystko zależy od wolnego czasu, chęci do pisania i pomysłów, ale postaram się pojawiać z kolejnymi częściami w miarę regularnie.
I cóż... Chyba tyle ode mnie. Wracam do cichego pochlipywania, że Meine Gang nie spotka się w Zako w pełnym składzie. Będę z wami duchem, dziewczyny!
Ściskam mocno i do zobaczenia za miesiąc/dwa!